W lokalnej toruńskiej gazecie „Nowości” ukazał się artykuł o Marcinie (Luigi_m). Można powiedzieć – takie wspomnienie, …
Grass
Jego ostatni zastrzyk adrenaliny
Radosław Rzeszotek, Piątek, 17 Sierpnia 2007
Niektórzy twierdzą, że Marcin przewidział swoją śmierć i trochę na nią czekał... Choć często rozpędzał motocykl do 200 kilometrów na godzinę, to zginął jadąc o wiele wolniej niż pozwalają przepisy.
Ostatnia sekunda przed uderzeniem trwa bardzo długo. Świadomość, że za chwilę nastąpi cios - przeraża, czasem paraliżuje i pozostaje w pamięci. Pod warunkiem, że się przeżyje. Wychylony na motocyklu Marcin na sekundę przed uderzeniem widział, że wpadnie na nadjeżdżający z przeciwka samochód. Uderzył głową. To, co się stało, niektórzy motocykliści nazywają ostatnim zastrzykiem adrenaliny.
O Marcinie pisaliśmy na łamach magazynowego wydania naszej gazety przed dwoma miesiącami w reportażu „Wyznawcy adrenaliny”. Uśmiechał się na zdjęciu, zdowolony ze swojego motocykla marki Suzuki Bandit. Potrafił wytłumaczyć, dlaczego jeździ - nie prawił morałów, nie podniecał się, miał już przecież 30 lat. Niewiele gadał - zabierał na przejażdżkę. Zapytałem go, czy myśli o śmierci. - Nie wtedy, gdy trzymam w dłoniach kierownicę - odpowiedział. Bo kiedy jeździł, czuł, że żyje.
„Żeby było przyjemnie”
Z nim po raz pierwszy w życiu jechałem na tak szybkim motocyklu. Rozpędził maszynę z reporterem na tylnym siedzeniu do 180 km/h. Przy takiej prędkości zdrowy rozsądek nie ma nic do powiedzenia, chowa się głęboko za przerażeniem i podnieceniem. Kto nie jechał tak szybko, ten nie zrozumie, co z umysłem i ciałem wyprawia wtedy adrenalina.
- Kiedy tylko jest okazja, siadamy na motocykle i jeździmy - mówił Marcin w reportażu sprzed dwóch miesięcy. - Czasem wyznaczamy sobie trasę, czasem tego nie robimy. Nie chodzi o osiągnięcie jakiegoś konkretnego celu, ale o to, żeby było przyjemnie. Co znaczy przyjemnie na motocyklu? Przekonajcie się sami.
Jakby urodził się na siodełku
Znajomi Marcina twierdzą, że miał „smykałkę do motocykli”. Choć z zawodu nie był mechanikiem, potrafił naprawić wszystko, co jeździ. Nie bał się też dosiadać maszyny, na której wcześniej nie jeździł.
- Choćby motocykl miał najmocniejszy silnik albo najbardziej krzywą kierownicę, zawsze dawał sobie radę - mówi Krzysztof, właściciel niebieskiego suzuki, znajomy Marcina. - Wystarczyło spojrzeć, jak skubaniec jeździ. Jakby urodził się na siodełku. Wielu się dziwiło, że był tak dobry, chociaż swojego „bandytę” kupił sobie dopiero jakiś rok temu.
Lubił prędkość, po to przecież miał motocykl. Rozpędził się kiedyś do 275 km/h podczas jazd testowych na suzuki GSXR 750. Kiedy się zatrzymał, powiedział tylko „szybko było”. Pośród motocyklistów nie miał jednak opinii kierowcy niebezpiecznego. W mieście nie przesadzał, poza miastem rozpędzał się w zasadzie tylko na długich prostych, udzielał się w kampanii „Patrz w lusterka - motocykle są wszędzie”. Miał świadomość, że motocykl to niebezpieczna zabawka.
- Jeżdżąc we dwójkę trzeba mieć do siebie wzajemne zaufanie - mówił na naszych łamach Marcin. - Jeśli pasażer zacznie się wiercić albo będzie robił jakieś nierozsądne rzeczy, może się to skończyć tragedią. Podobnie jest z kierowcą. Jeśli na maszynę siądzie idiota... Wiadomo, co się stanie.
26 lipca Marcin jechał do Golubia-Dobrzynia obejrzeć maszynę, którą ktoś stamtąd chciał sprzedać. Na zakręcie w Okoninie leżał piasek. Gdy na niego wjechał, motocyklem zatrzęsło. Przechyliło go w lewo, potem w prawo, znów w lewo - żeby się nie przewrócić, podparł się ręką. Kość pękła i wyszła przez skórę, ale Marcin wciąż się na niej podpierał. Wydawało się, że już uda mu się wyprostować...
Z przeciwka nadjeżdżała osobowa toyota. Jej kierowca nie zdążył zareagować. W chwili, kiedy motocyklista znajdował się w głębokim wychyle w lewo, jego głowa znalazła się na wysokości lampy samochodu. Jedno uderzenie. Pęknięcie czaszki, zerwany rdzeń kręgowy. Śmierć na miejscu.
- Motocyklistom i kierowcom samochodów staramy się powtarzać to samo: najważniejsze jest życie i trzeba jeździć tak, żeby go nie stracić - mówi nadkomisarz Jacek Krawczyk, rzecznik prasowy Komendy Wojewódzkiej Policji w Bydgoszczy. - Regularnie otrzymujemy komunikaty o nieszczęśliwych wypadkach na drogach z udziałem motocyklistów. Najwięcej jest ich latem, ale także wiosnę i jesienią, kiedy aura bywa kapryśna, jest ich sporo.
Piekło motocyklistów
Z relacji świadków wynika, że motocyklista nie jechał z nadmierną prędkością. Około 70 km/h. Na tym odcinku drogi więcej po prostu się nie dało. A jednak od chwili, kiedy motocykl stracił przyczepność, do chwili uderzenia minęły nie więcej niż dwie sekundy.
- Powiadają, że piekło motocyklistów wygląda tak - mówi Magda, znajoma Marcina, również motocyklistka. - Jedziesz piękną i pustą autostradą. Nagle kończy ci się paliwo i musisz pchać maszynę do najbliższej stacji. Tam się okazuje, że akurat skończyła się benzyna. Idziesz więc do następnej stacji. A tam to samo... I tak w nieskończoność. Całe szczęście Marcina nie ma na pewno w piekle dla motocyklistów.
Chwila, dla której było warto
Na jednym z internetowych forów miłośników motocykli, Marcin tuż przed śmiercią napisał pożegnalnego posta - po śmierci innego motocyklisty: „Nie myślcie, czemu on tak chciał, wiedział, co robi, był tego świadom [...] Odszedł kochając to, co robił... ja też tak chcę... nieważne, czy za szybko, czy nie... ważne, że tak. Nie wiem, może wielu z Was tego nie zrozumie (sam mam dwójkę małych dzieci), ale to jest coś, ta chwila, dla której warto było żyć. [...] Nigdy nie będę żałował niczego w życiu [..]”.